DKJP. Są Święta. Wstałem więc skoro świt o 10.25. I mi opadł. szczęka. Za oknem tzw. opad atmosferyczny w postaci kryształków lodu, o kształtach głównie sześcioramiennych gwiazdek, łączących się w płatki śniegu. Po opadnięciu na glebę, domy, martwych ludzi, samochody i Buka tylko wie na co jeszcze, tworzą pokrywę śnieżną o niewielkiej gęstości, zwaną również śniegiem. PKP.
Tylko, że jestem uśnieżony, bo nie wiem gdzie jest samochód. Przed drzwiami wejściowymi leży wielka kupa tego czegoś i blokuje wyjście. No i co ja teraz zrobię? Nie mogę wyjść, a może jakiś sklep jest otwarty. Wiem!!! Eureka, zejdę po prześcieradle z balkonu. To tylko 12 metrów. Dużo czasu na rozmyślanie.
Stoję więc w oknie, w samych gaciach i się gapię na ten śnieg, a opad cały czas postępuje. 6. bliżej niezidentyfikowanych osobników, przy pomocy łopat, zmiotek, skrobaczek do ziemniaków, wiader z wodą w tempie na 3/4 szukają swoich pojazdów. Najpierw dachy, później szyby, lusterka, koła. Mija 15 minut, a ja powoli rozpoznaję te stworzenia. Nie, nie to nie Orki, to Grzybki, których już znam z widzenia. Odśnieżają na raz numery rejestracyjne. Numery też rozpoznaję. Białe litery i cyfry na czarnym tle. Niedzielni kierowcy, którzy wyjeżdżają tylko w sezonie letnim, w każdą niedzielę do kościoła oddalonego o 200 metrów ... Jeden nawet kiwa mi łopatką. Odwzajemniam się tosterem...
Straciłem godzinę, ale warto było. Wrócili do komórek lokatorskich zwanych potocznie mieszkaniami. A opad, a opad dalej postępuje. Gratów na parkingu znów nie widać. Co za piękny widok.
Postanowiłem. Idę sprawdzić, czy jakiś sklep jest otwarty. Głód nikotynowy uderza mi w płuca, męczy mnie i zaciska łapska na mojej tchawicy. Czapeczka na łeb, spodnie nieprzemakalne, buty zimowe, rękawiczki no i kasa oczywiście. Z impetem uderzam w drzwi wyjściowe. Jest, udało się, jest szpara!!! Jak uczył mnie kolega, doświadczony narciarz ekstremalny: "pamiętaj, jak dopadnie cię lawina to płyń. Płyń pod śniegiem żabką! Może się uratujesz..." I jak kret, rozgarniając opad stylem klasycznym płynę do sklepu. Zrobiłem jakieś 100 metrów, w podłym czasie, ale jestem już tuż tuż. Bez nawrotu wynurzam się... i trafiam facjatą w żółty śnieg. Fuj. Wszyscy mówią "nie jedz żółtego śniegu!!!". Ja jednak musiałem spróbować.
Z żółtą gębą nabyłem potrzebne mi dzisiaj produkty. Głodu już nie odczuwam, tylko ta droga powrotna. DKJP, jaki byłem głupi. Opadu jest tylko po pas, więc idę. Przeciskam się przez szparę w drzwiach. Wracam do mojej komórki lokatorskiej.
Tak. Nie będę przez najbliższe dni pływał żabką, nie będę szukał mojego auta. Zadekuję się w domu i będę oglądał filmy i słuchał muzy. Może Bad Religion :-)). Tak, z całą pewnością tak będzie.
Muza już leci, odpływam w słodkim niebycie. Telefon:
Słucham. mówię.
Słyszę: Wiesz nie mam siły wychodzić z domu. Pada śnieg. Tym bardziej nie będę się ruszał przez kolejne dni.
Mówię: Wiesz mi też się nie chce. Mam co jeść, z pragnienia nie umrę. Też siedzę w domu, bo mi się nie chce wychodzić. Ruszę się, jak śnieg stopnieje.
Słyszę: to dobrze. To przyjedź do mnie jutro. Autobusem.
Koniec rozmowy.
I znów stoję w oknie i się gapię. Jakaś małolata ze swoim psem i kolegą brną w zaspach. Ona gestykuluje, pies, taki mały burek tonie. Otwieram okno i słyszę przeraźliwy pisk zwierzaka, dziewczynę, która krzyczy do chłopaka: zrób coś, on nie da rady. Chłopak na to: popatrz, popatrz, kurwa co za debil, po co on włazi w ten śnieg.... Ona bierze psa na ręce.
A opad dalej podstępuje. Leży wszędzie.
Zamykam okno i wracam do muzy. Tak, nie będę wychodził przez kilka dni.
BUKA też nie. Odmroziła sobie palce i grozi jej gangrena, a później amputacja... Nosa też,ale ma piękne uzębienie i kwaśną minkę.